Zdecydowanie jestem jesieniarą. Jesień ma moje tempo. Inspiruje mnie. Służy. Doceniam i celebruję jej brązy, karminy, ochry i żółcienie. Wchodzą w ręce, wypełniają kieszenie, moszczą się na dnie torby, wpełzają za wycieraczki i turlają się pod nogami. Jak co roku jesienna gala moich prywatnych zachwytów rozdaje nagrody nieskończonej czułości miękkich swetrów, skutecznego omotania atrakcyjnie ciepłym szalem i błogiego kołysania w ramionach kuszących kocyków. Uwielbiam te wszystkie rozgrzane, dymiące kubki, które podają mi korzenne herbaty, czekolady z odrobiną chili, albo napary imbirowe z kurkumą i miodem.
Jesienią lubię przyglądać się ludziom. Zauważyliście, że jesienią zaczynamy mięknąć? Rozpuszczamy się owinięci w ciepłe kurtki i czapki. Delikatniejemy. Polar i puch izolują nas od hałasu i amortyzują uszczypnięcia dokuczliwych zdarzeń. Bezpieczniej nam. Opadają gardy, maski i wstyd, gdy wełny i włóczki biorą w ramiona nasze ciała. Jesienią wrażliwość przestaje być słabością. Z każdym opadniętym liściem i każdą nagą gałązką mamy coraz większą ochotę na szczerość. Otulone szalami gardła obnażają od dawna tłumione słowa i zaczynają mówić, to co czują. Czasem nawet krzyczą. Zauważyliście? Jesienią ludzie częściej mówią prawdę. Jesienią zdarzają się ważne spotkania, ważne rozmowy, niekiedy pomiędzy całkiem obcymi sobie ludźmi.
W jesienne wieczory zamykam się w studiu, wyciągam looper, odkręcam pogłosy, delaye i znikam. Otulają mnie, nakładające się na siebie wokalizy. Owijam je wokół siebie jak te mięciutkie jesienne szale, przymierzam jak te jesienne płaszcze i marynarki, i najzwyczajniej w świecie jest mi dobrze. Czasem mam ochotę otulić się czymś od uznanego projektanta. Dzisiaj wyszperałam „Self-Portrait in Three Colors” Mingusa. Składa się z trzech niezależnych linii melodycznych prowadzonych równolegle. Każda z melodii, to całkiem inny płaszcz, inna stylizacja. Każdą komórkę swojego ciała przepuszczam przez rezonans, który tworzy mój własny głos. Ubieram je kolejno w każdą z tych trzech melodii i po chwili wprowadzam się w stan medytacji.
Przypominam sobie anegdotę o mężczyźnie, który odbiera od krawca specjalnie dla niego uszyty garnitur. Przymierza. Przygląda się niepewnie w lustrze. Zauważa, że chyba jednak coś poszło nie tak. Prawa nogawka jest za krótka, a lewy rękaw za długi. Wewnętrzny szew spodni niezbyt korzystnie się układa, a marynarka krępuje ruch ramion. Mężczyzna nie umie ukryć rozczarowania – przecież garnitur miał być skrojony idealnie na niego. Krawiec macha lekceważąco ręką. Logicznie tłumaczy, że to żaden problem, bo jeżeli trochę ugnie prawe kolano i będzie starał się chodzić z kolanami skierowanymi do wewnątrz, to długość spodni będzie w sam raz, ba! zaczną się nawet znakomicie układać. A marynarka? Proszę bardzo: jak zegnie lewy łokieć i rozepnie guzik, to długość rękawa okaże się właściwa i ruchy ramion będą miały więcej swobody. Po tych fachowych poprawkach, mężczyzna jeszcze raz przegląda się w lustrze. Okazuje się, że to faktycznie świetnie skrojony garnitur. Zachwycony wraca w nim do domu. Gdy tak kuśtyka, dwóch panów przygląda się mu z zaciekawieniem. Jeden z nich wyraża współczucie, dla rzucającej się w oczy niepełnosprawności, a drugi wzdycha z zazdrością, jak to świetnie skrojony garnitur…
Ileż takich świetnie skrojonych garniturów szyjemy sobie w ciągu życia? Bądźmy szczerzy – najwięcej mamy tych, które dostaliśmy w prezencie. Dosyć łatwo jest rozstać się z niepasującymi garniturami, które sami zamówiliśmy, ale to nie wiadomo skąd wzięte przekonanie, że nie wypada nie przyjąć prezentu, znacznie utrudnia wymianę tej przedziwnej „garderoby”. Zaczynają nas boleć kolana, męczą się ręce, a nienaturalny krok dewastująco wpływa na kręgosłup. Nie szkodzi. Garnitur musi dobrze leżeć. Zawieramy w nim znajomości, przeprowadzamy rozmowy, mówimy, że kochamy, że nienawidzimy, że nie chcemy, że pragniemy… Tadam! Oto my. Ludzie. Większość w niefortunnie skrojonych garniturach. Dlaczego, ach dlaczego, tak trudno nam się ze sobą czasem porozumieć?
Znacie metodę Salvadora Dali? W wieku sześciu lat chciał zostać kucharką, w wieku siedmiu lat Napoleonem, a ponieważ jego ambicje nie przestawały rosnąć, został Dalim – tak zaczynają się jego wspomnienia („Moje sekretne życie”, S. Dali). Otwarcie przyznawał, że skromność nie jest jego specjalnością. Twierdził nawet, że są dni, kiedy myśli, że umrze z przedawkowania satysfakcji, i że nic nie poradzi na to, że jest siedliskiem geniuszu. Uważał też, że nie ma sensu obawiać się doskonałości, ponieważ nigdy się jej nie osiągnie. Wracając do metody. Jest szaleńczo prosta i zawiera się w jednym zdaniu. „Każdego ranka, kiedy się budzę, doświadczam niezwykłej radości – radości z bycia Salvadorem Dali – i zachwycam się: jakie cudowne rzeczy Salvador Dali dzisiaj osiągnie?”
Zastanawiam się nad własną „garderobą”, gdzie mam takich garniturów kilka. Są tam te wygodne, mięciutkie jak jesienne kocyki, jednak uczciwie zauważam też te skrojone chyba na kogoś innego, które jednak nadal noszę. Jeżeli tej jesieni przydarzy mi się jakieś ważne spotkanie, jakaś ważna rozmowa z drugim człowiekiem, i jeśli akurat nie będę owinięta kocykiem… to mam nadzieję, że chociaż będę miała na sobie garnitur skrojony metodą Salvadora Dali.
So Much Love,
Jaga