Leniwy, niedzielny poranek. W takie poranki mamy zwyczaj spotykania się z przyjaciółmi na śniadaniu. Nie na popołudniowej kawie, nie wieczorem na winie. Na śniadaniu. Jeżeli ktoś zapytałby mnie o ulubiony sposób celebracji czegokolwiek, odpowiedziałabym: niedzielne śniadanie. Takie śniadania, to jest najlepsza rzecz na świecie. Cudownie wloką się gdzieś pomiędzy „komu-kawę-komu-herbatę”, a „to-już-ta-godzinami?!”, ciągną się, przeciągają, i och, jak nikomu to nie przeszkadza. Spóźnienia są traktowane ze zrozumieniem i nikt nie musi wyjść wcześniej. Mamy czas. Cały dzień przed nami. Tak samo nęcąca, jak i przytłaczająca właściwość poranków: wszystko przed tobą. Tę samą cechę mają wszystkie początki i punkty wyjścia, wszystkie pierwsze kroki i pierwsze razy. Dopiero zaczynamy. Dopiero napełniamy płuca powietrzem. Dopiero bierzemy wdech. Właśnie dzieje się niespieszny zaczątek wszystkiego, co nastąpi. Początek cyklu i jedno z jego niezliczonych powtórzeń. Co dalej?
Te śniadania toczą się niby w kuchni i wokół stołu, a jednak trochę na naszej kanapie, na której właściwie siedzi się na leżąco, trochę przy grzebaniu w szafce z winylami i odtwarzaniu kolejnych płyt, trochę na gadaniu, trochę na milczeniu, trochę na brzdąkaniu na rozstawionych w domu instrumentach, trochę na robieniu nic. Czasem wyciągamy planszę i kamienie do Go. Mówi się, że to jedna z najstarszych gier planszowych. Legenda głosi, że jej twórcą był jeden z chińskich cesarzy, którego intencją było przedstawić w tej grze zmagania dobra ze złem, natomiast fan jungowskiego spojrzenia na dylematy natury moralnej powiedziałby, że rzecz dotyczy zmagań z cieniem i z wszystkim tym, co nieuświadomione, odrzucone i niekochane, a co dokucza, drażni i piętrzy przeciwności. Podobno ów chiński cesarz stworzył grę dla syna, którego uczył z jej pomocą życiowych wartości.
Można nie znać zasad gry i tylko zachwycać się wzorami, które tworzą białe i czarne kamienie na planszy. Każda rozgrywka to małe, monochromatyczne dzieło sztuki. Obserwuję jak biały kamień ląduje w czyjejś dłoni. Początek. Dłoń waży, obraca, głaszcze… Ponieważ w Go nie chodzi o jak najszybsze pokonanie przeciwnika, to zanim kamień dotknie planszy, zdążą opowiedzieć się historie o tym, co u nas słychać, zdąży rozlać się herbata na podłodze, którą zdąży się wytrzeć, zdąży się wypuścić na ogród psa, wpuścić kota, wymienić kwiatom wodę w wazonie, nastroić gitarę, odebrać telefon, który okazuje się pomyłką, pojechać na najbliższą stację benzynową po lody, bo ktoś ma na nie teraz ogromną ochotę i wrócić. A potem dłoń stawia kamień na planszy. Koniec.
Ruchy wykonuje naprzemiennie dwóch graczy. Stawiają kamienie na przecięciach linii tworzących siatkę, którą podzielona jest plansza. Bardzo istotna w tej grze jest przestrzeń wokół kamienia. Tworzy ją określona liczba miejsc. Tę przestrzeń, te wolne miejsca nazywa się „oddechami”. Każdy kamień ma określoną liczbę „oddechów”. Przy konfrontacji z kamieniem o przeciwnym kolorze, można stracić „oddech”. Jeżeli postawisz kamień zbyt blisko kamienia o przeciwnym kolorze, zabierasz mu „oddech”. Gdy gromadzisz blisko siebie własne kamienie i tworzysz z nich grupę, łączysz ich „oddechy”. Rozczulające – twoja „społeczność” kamieni dzieli wspólne „oddechy”. Możesz pozbyć się kamienia o przeciwnym kolorze otaczając go własnymi kamieniami. Po prostu odbierasz mu w ten sposób wszystkie „oddechy”. To nie do końca precyzyjne wyjaśnienie i prawdopodobnie znawcy zaprotestują, ale lubię myśleć, że celem gry jest stworzenie przestrzeni dla „oddechów” własnych kamieni, że w Go liczy się suma wszystkich oddechów i przestrzeń, którą dla nich stworzysz. Trąci coelhowską prawdą życiową. Nie mogłam się powstrzymać.
Pociąga mnie życie i jego proste zasady zawarte w tych hipnotyzujących układach białych i czarnych kamieni. Masz tyle czasu, ile potrzebujesz zanim wykonasz jakikolwiek ruch. To nie znaczy, że w tym bezruchu nic się nie dzieje. Być może dzieje się wszystko to, co jest potrzebne do podjęcia decyzji. Przegrywasz, gdy twoja przestrzeń jest niewystarczająca, nie taka, jakiej potrzebujesz. Przegrywasz, gdy nieumiejętnie wyznaczasz kamieniami jej granice. Możesz stracić „oddech”, gdy postawisz kamień w nieodpowiednim miejscu, w związku z tym każdy ruch poprzedza myśl: „czy warto akurat tu, akurat w tym miejscu?” Możesz stracić kamień, jeżeli pozwolisz odebrać sobie wszystkie „oddechy”. Poza tym podobno to jest więcej niż pewne, że przegrasz, gdy zaczynasz grę z chęcią zagarnięcia jak największej przestrzeni, gdy zamierzasz mieć więcej niż to niezbędne. Przestrzeń dla twoich „oddechów” ma być ani za mała, ani za duża. Ma być wystarczająca.
To takie ważne. Przestrzeń. Oddech. Jedno wpływa na drugie. Nic, tak jak ostatni rok, nie pokazało nam tak namacalnie tej zależności. Nigdy wcześniej nie musieliśmy masowo się nad tym zastanawiać. Nigdy wcześniej możliwość ograniczenia swobodnego oddechu i przestrzeni nie dotyczyły w jednym momencie każdego człowieka na świecie. Nigdy wcześniej nie byliśmy zmuszeni dbać jednocześnie o własną i czyjąś przestrzeń. Nigdy wcześniej nie musieliśmy globalnie troszczyć się o własny i czyjś oddech. Nigdy wcześniej nie musieliśmy w takim tempie konstruować na nowo społecznej przestrzeni, która to konstrukcja, jak zasady obchodzenia się z kamieniami o przeciwnych kolorach w Go, zdaje się opierać głównie na tym, żeby nie oddychać zbyt licznie, zbyt często i zbyt blisko siebie. Frustrujące zaprzeczenie np. idei koncertu i tego, do czego dąży artysta muzyk. Nic nie jest już takie, jakie było. Próbujesz dostroić się do nowej rzeczywistości. Uczysz się na czym ta nowa przestrzeń polega. Masz wrażenie, że jest absolutnie niewystarczająca, mimo to, przecież coś trzeba robić. Próbujesz nawet liczyć tę dozwoloną liczbę oddychających podmiotów na m2, żeby po prostu móc robić to, co umiesz robić najlepiej. I czujesz, że to dopiero początek, że to dopiero faza pierwsza, to dopiero wdech.
Co dalej? To, co zdarza się pomiędzy wdechem, a wydechem – parafrazując Buddę. Dalej zdarza się życie. Pobrany podczas wdechu tlen zawarty w powietrzu przenika do krwi i za pośrednictwem układu krążenia jest dostarczany do narządów, do każdej najmniejszej komórki w organizmie i właściwie wszystko się zmienia. Nic nie jest takie, jak chwilę wcześniej. Mniej więcej co 3,3 sekundy, w czasie, w jakim przeciętny człowiek robi wdech i wydech, przeżywamy przemianę, na którą nikt nie zwraca uwagi. Mało tego, nie zauważamy nawet, że pomiędzy wdechem, a wydechem doświadczamy zatrzymania, podczas którego zdarza się rewolucja. Statystycznie rzecz biorąc, dzieje się tak średnio 670 milionów razy w ciągu życia. 670 milionów razy. Mam nieodparte wrażenie, że tu właśnie jesteśmy. Między wdechem, a wydechem. Między ważeniem kamienia w dłoni, a znalezieniem dla niego miejsca. Dokucza nam głównie to, że ten cykl trwa dłużej niż 3,3 sekundy, że nie wiadomo, kiedy odetchniemy. Dobra wiadomość jest taka, że to minie. Nic nie będzie takie, jak przedtem, ale minie. Każdy cykl ma swój koniec.
W naszym domowym studiu nagraniowym zawisły niedawno, oprawione w ramki, kopie pięciu rund Go rozegranych między człowiekiem, a programem komputerowym. Alpha Go – tak nazywa się program, który jako pierwszy automat pokonał zawodowego gracza Go. Sposób tworzenia algorytmu, na którym oparto ten program jest nie mniej fascynujący, niż sama gra. Nie było to łatwe, bo w porównaniu np. z szachami, Go ma dużo więcej zmiennych. Sieć neuronową, czyli to, czym jest mózg dla sztucznej inteligencji, poddawano nauce nieskończonej liczbie możliwych kombinacji. Mówi się, że program okazał się takim sukcesem, ponieważ podczas tworzenia algorytmu, sieci neuronowej nie podawano gotowych rozwiązań problemów. „Mózg” sztucznej inteligencji musiał znaleźć nowe, własne, odpowiadające mu rozwiązania, a nie takie, które inni dotychczas z powodzeniem zastosowali. Mecz zakończył się wynikiem 5:0. Przerażające? Ależ skąd. Jeżeli sieć neuronowa była w stanie stworzyć nową jakość głównie dlatego, że nie wiedziała, co zwykle robi się w danej sytuacji, to tym bardziej jest w stanie zrobić to ludzki mózg. Może jedyne, czego potrzebuje, to czasu i przestrzeni, w której jest zmuszony do szukania nowych możliwości. Czy to jest to, co nam przeszkadza w rozwoju? Korzystanie z tzw. sprawdzonych rozwiązań? Czy właśnie to się wydarza? Czy po raz pierwszy od niepamiętnych czasów tworzymy nową jakość, nową przestrzeń bez dostępu do informacji wyjaśniających, co należy w tej sytuacji robić?
A oddech? Akurat w tej kwestii, warto cofnąć się do początków, do tego co najbardziej dla człowieka naturalne, choć zapomniane. Podstawowa zasada oddechu najbliższego naturalnym potrzebom ciała, mówi o tym że powinien być wykonywany z zamkniętymi ustami. „Oddech. Naukowe poszukiwania utraconej sztuki”, książka amerykańskiego dziennikarza, Jamesa Nestora, rozpoczyna się wyjaśniającym właściwie wszystko cytatem, pochodzącym z chińskich inskrypcji kamiennych z czasów dynastii Zhou, z V wieku p.n.e. „Podczas wykonywania oddechu, wdech musi być pełny. Gdy będzie pełny, będzie miał dużą objętość. Gdy będzie miał dużą objętość, będzie mógł zostać pogłębiony. Gdy zostanie pogłębiony, będzie mógł przeniknąć w dół. Gdy przeniknie w dół, spowolni i uspokoi się. Gdy spowolni i się uspokoi, stanie się stabilny i silny. Gdy stanie się stabilny i silny, zacznie kiełkować. Gdy zacznie kiełkować, będzie rosnąć. Gdy urośnie, wycofa się w górę. Gdy wycofa się w górę, dotrze do czubka głowy. Sekretna moc Opatrzności przemieszcza się w górę. Sekretna moc Ziemi przemieszcza się w dół. Ten, kto będzie przestrzegał tej zasady, będzie żył. Ten, kto będzie czynił wbrew tej zasadzie, umrze.” Polecam tę pozycję, zwłaszcza, że zawiera kilka naprawdę cennych ćwiczeń oddechowych – wyciszających, równoważących pracę serca i zwiększających wydolność organów wewnętrznych.
Niektórzy mówią, że rodzimy się z określoną liczbą oddechów, które mają starczyć nam na całe życie i to od nas tylko zależy w jaki sposób i jak szybko je wykorzystamy. Wyobraźmy sobie, że żyjemy w świecie, w którym jest to prawdą. W tym świecie jest oczywiste, że im wolniejszy oddech, tym lepiej. Istnieje tu przekonanie, że pozbawiony przyspieszonego oddechu styl życia jest bardziej wartościowy. Jest na pewno zdrowszy, tylko, czy naprawdę wszyscy przyszliśmy tu na Ziemię, by praktykować życiowy zen i delektować się coraz dłuższymi oddechami? Może tak. Może nie. W każdym razie, w tej fantazji o określonej sumie oddechów na życie, pociąga mnie inna rzecz. To podejście zwyczajnie wymusza zwracanie uwagi, na co te oddechy się przeznacza. W jakiej przestrzeni i jakim powietrzem się oddycha. Właściwie większość współczesnych metod zwiększania efektywności do tego się sprowadza. Od tego jak dużo i jak ciężko pracujesz, ważniejsze jest to, czy poświęcasz uwagę temu, czemu warto ją poświęcać i czy służy ci przestrzeń, w której przebywasz, a w niej powietrze i atmosfera, którymi oddychasz. To podejście zapewnia większą efektywność, ale przede wszystkim życie w zgodzie ze sobą. Tak naprawdę dotyczy ono każdego aspektu życia. Bliższych i dalszych relacji, twórczości, decyzji zawodowych. Tego, czym wypełniasz biblioteczkę, lodówkę, czy szafę. Czego słuchasz, o czym rozmawiasz. Ok. Chwila prawdy. Na co chcesz przeznaczyć własne oddechy? Jeden z moich zmieniających życie wniosków napędzonych ideą określonej liczby oddechów sprowadza się do tego, że jeżeli śpiewając piosenkę muszę zastanawiać się, w którym miejscu wziąć oddech, to znaczy, że albo jej tempo nie jest zgodne ze mną, albo coś jest nie tak z tekstem, albo piosenka nie jest dla mnie. Stawiam moje kamienie w przestrzeni, z którą nie muszę walczyć, w melodii, w której nie muszę liczyć oddechów, by dotrwać do jej końca. Umiem, tylko po co? Jeszcze nigdy nic dobrego z tego nie wyszło
Koncept określonej sumy oddechów do zuŻYCIA bywa tyleż uwalniający, co bezwzględny. Na przykład teraz. Cholera jasna, co mi przyszło do głowy… policzyłam. Czytając ten tekst wykonaliście minimum 270 oddechów. Fakt, który na moment mnie obezwładnił. Co dalej? Ego – część systemu operacyjnego dla automatycznego działania – podpowiada różne ewentualności. Może przeprosić? Może podziękować? Może zacząć się wstydzić, czuć się głupio i nie na miejscu? A może zacząć czuć się w tej sytuacji wręcz przeciwnie? Skutek uboczny socjalizacji, który przydarza się niejako z rozpędu. Jako członek społeczeństwa, wiesz takie rzeczy. Wiesz, co w takiej sytuacji wypada zrobić, jak powinno się czuć i czego, być może, ktoś od ciebie oczekuje. Zestaw powszechnie znanych zasad i często fałszywych przekonań regulujących zachowanie, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa, przynależności do wspólnej przestrzeni, i takich tam społecznych niezbędników. A odczuwanie? Zatrzymuję się, żeby poczuć, co w tej sytuacji jest dla mnie prawdziwe? Przepraszać? Gdyby faktycznie było mi przykro, nie zabierałabym ci czasu tym tekstem. Wdzięczność? Nie, to nieprawda, że jestem w tej chwili wdzięczna. Potrzebuję czasu, żeby zastanowić się, co tak naprawdę czuję i co tak naprawdę chcę teraz zrobić. Bardzo lubię zatrzymania, są mi potrzebne. Pomijając to, że jestem osobą, dla której większość rzeczy dzieje się za szybko, czas między wdechem, a wydechem, między sięgnięciem po kamień, a postawieniem go na planszy, jest tym, co sprawia, że się rozwijam. To czas na odrzucenie znanych rozwiązań i wybranie tych, które są bardziej zgodne ze mną. Inkubuję zadowalający mnie efekt. Każdy wydech, tak jak każdy rodzaj twórczości i każde stawanie się, potrzebuje zatrzymania tuż przed. Przykładowo już wiem, że odrzucając ten szereg automatycznych – do wyboru do koloru – zachowań, czuję radość. Tak, w tym miejscu chcę postawić mój kamień. Po prostu cieszę się z wszystkich oddechów przeznaczonych na czytanie tego tekstu. Zwłaszcza, że być może gdzieś, w jakiejś tajemniczej przestrzeni, w jakimś innym wymiarze, w którym nie trzeba się widzieć, ani dotykać, gdzie wystarczy się czuć, wszyscy czytający i ja, pisząca te słowa, wymieniliśmy te oddechy między sobą. Czuję radosną perspektywę spotkania, które się odbyło, albo odbędzie w dowolny dzień tygodnia, o pasującej nam wszystkim porze dnia. To zakończenie, które bardzo mi odpowiada. Wydech… Komu kawę, komu herbatę?
Jaga Baczyńska
So Much Love
https://www.facebook.com/somuchlovemusic/