Czy kiedykolwiek zastanawialiście się ze swoim zespołem nad zorganizowaniem jakiejś zwariowanej akcji, która z jednej strony da wam rozgłos, a z drugiej przyniesie niezapomniane wspomnienia? A co powiecie na 100 koncertów w 100 dni? Brzmi wystarczająco nietuzinkowo?
Takiego zadania w 2017 roku podjął się bydgoski skład Over The Under. Karol Korniluk, głównodowodzący zespołu, opowiedział mi o kulisach zorganizowania takiej trasy, o wzlotach i upadkach oraz o tym, czy powtórzyłby takie przedsięwzięcie.
Jarek Jazienicki: Wiadomo w jakiej sytuacji wszyscy się znajdujemy, zatem jak Over the Under radzi sobie z obecnymi realiami?
Karol Korniluk: Dobrze, mamy urlop. (śmiech) Wiadomo, że koncertowo jest generalnie słabo. Aczkolwiek tyle przez ostatnie lata koncertów zagraliśmy, około trzystu w przeciągu niecałych trzech lat, że nie było czasu na nagranie nowej płyty. Nie można było na spokojnie garów rozłożyć, bo one co chwila gdzieś jeździły. W międzyczasie były robione jedynie jakieś pojedyncze utwory. Brakowało nam czasu, by wszystko dopiąć i skończyć. Dopiero dzięki Covidowi uznaliśmy, że mamy w końcu czas nagrać nowe albumy. Od marca zdążyliśmy wydać płytę akustyczną, w miksie mamy drugi album i jednocześnie robimy kolejny z hip-hopowcami, którzy będą udzielali się na zwrotkach. Ten ostatni na pewno będzie stylistycznie inny od tego co dotychczas robiliśmy. Aha, i dodatkowo kończymy jeszcze epkę. Zatem cieszymy się, że mamy teraz czas, aby to skończyć. Jedyny koncert udało się zagrać podczas festiwalu Wakestock, który organizowaliśmy w Bydgoszczy.
Nie nudzicie się jak widać. Czy w takim razie pandemia pokrzyżowała jakieś Wasze plany?
Mieliśmy jechać w dużą trasę po Europie, gdzie do zagrania było kilkadziesiąt koncertów, głównie w Wielkiej Brytanii. W tym kilka festiwali, między innymi we Francji. Miała to być taka powtórzona setka, tylko że europejska. Tydzień przed pandemią mieliśmy zabukowane ponad pięćdziesiąt koncertów. Niestety wszystkie plany upadły i będziemy starać się to przenieść, na razie nie wiadomo jednak na kiedy.
Przechodząc powoli do Waszej trasy 100 koncertów w 100 dni, jak dużo mieliście występów przed tym wydarzeniem? Uważasz, że byliście dobrze przygotowani na takie przedsięwzięcie?
Przez około rok graliśmy tak weekendowo, jak większość zespołów. Prawie każdy weekend mieliśmy podporządkowany pod koncerty. Wychodzi, że zagraliśmy około 50, przy czym zdarzały się też koncerty za granicą, głównie w Niemczech i Czechach. Początki były trudne: przy pierwszej trasie dzwonienie, czekanie na odpowiedzi, to mnie mocno dobijało. Nie przejmowaliśmy się, gdy słyszeliśmy „u nas takiej muzyki się nie gra” lub „przepraszamy, ale mamy zajęte kalendarze”, ale odpowiedzi typu „nie wiem, zadzwoń może za dwa tygodnie”. Oczekiwaliśmy wtedy konkretnej odpowiedzi: tak albo nie.
Foto P.Garbowski
Ok, wychodzi na to, że mieliście już wcześniej trochę doświadczenia. Rozumiem, że ułatwiło to Wam bukowanie tak dużej trasy. Kto z zespołu zajmował się tym tematem?
Generalnie wszyscy to robiliśmy, ja załatwiałem pierwszą część, w Polsce. Mieliśmy taki system, że dzwoniłem do właścicieli klubów, a maile wysyłał Krystian, kolega z zespołu. Notki mieliśmy już przygotowane, wystarczyło tylko porozsyłać. Dzięki temu mogłem skupić się na telefonie i kontakcie osobistym.
Przy organizacji weekendowych tras można skupić się na większych miastach, a tam znalezienie klubów jest dość proste. Jednak przy tak długiej wyprawie siłą rzeczy trzeba szukać miejsc koncertowych także w mniejszych miejscowościach. W jaki sposób do takich miejsc docieraliście?
Najpierw to była topografia, obliczanie kilometrów, żeby jak najmniej auto spaliło. Przy takiej trasie chcieliśmy, by podróże nie były zbyt męczące. Ustaliliśmy zasadę, że przejazd od jednego do drugiego koncertu to maksymalnie 100 km. Oczywiście to była umowna wartość, czasami wychodziło 30, 40 kilometrów, a czasami nawet 300, ale to już był przymus, bo nic innego po drodze nie mogliśmy zagrać.
Miałem taką mapkę Google z zaznaczonymi klubami i numerami telefonów, do tego znalazłem jakąś starą listę z miejscówkami, którą zrobiłem gdy grałem jeszcze w innym zespole. Do tego oczywiście Facebook i jeśli w jakimś mieście chcieliśmy zagrać, to szukałem na portalu. Zdarzało się również, że dzwoniłem do zespołu z danego miasta grającego w klimatach rockowo-metalowych i ich pytałem o kluby. Ale to już w ostateczności.
Dawaliście sobie jakąś granicę, jeśli chodzi o wielkość miasta? Omijaliście zupełne małe miasteczka?
Nie, w sumie nie mieliśmy takiej granicy. Czasem w tych ultramałych miasteczkach zdarzały się zajebiste imprezy i frekwencja była spora, natomiast w dużych bywała klapa. Przy tej trasie około 20 koncertów zagraliśmy za granicą i tam skupialiśmy się na większych miastach.
Z jak dużym wyprzedzeniem planowaliście booking?
Pierwsze telefony rozpoczęły się między lutym a marcem (trasa wystartowała pierwszego września). Załatwienie polskich koncertów było już na finiszu w połowie maja, a zagranicę zostawiliśmy na koniec. Teraz wiem, że powinniśmy odwrotnie to zrobić i zająć się europejskim etapem trasy na samym początku. Tam trzeba bukować z o wiele większym wyprzedzeniem, często piszesz maila i przez bardzo długi czas nie dostajesz odpowiedzi. Przez to ostatnie występy zatwierdzaliśmy jeszcze w lipcu, ale generalnie się udało.
Gdy udało się już skontaktować z danym klubem, trzeba porozumieć się co do warunków. Na jakich zasadach dogadywaliście się z właścicielami? Mieliście wypracowaną jedną stawkę, a może chcieliście brać tylko pieniądze z bramki?
Przeróżnie, były takie kluby, które płaciły gwaranty, co było zarąbiste. Była standardowa bramka lub bramka z koniecznością opłaty za nagłośnienie. W większości ominęliśmy to, bo mieliśmy na pokładzie swoje fronty i z nimi jeździliśmy. Przez to ludzie byli często bardzo zdziwieni faktem, że możemy sami się nagłośnić i na odpowiedzi „no moglibyście u mnie zagrać, ale ja nie mam sprzętu” mówiliśmy „ale my mamy!”. Ponadto oszczędzaliśmy na akustyku, bo ja wszystko nagłaśniałem, również kapele, które nas supportowały. Bywały i kluby, które mają taki standard, że musiał być ich akustyk oraz fronty. Jeśli nie było innej opcji w danym mieście, zgadzaliśmy się zagrać na takich warunkach. Super natomiast zachował się klub w Berlinie, gdzie nie chcieli żadnych pieniędzy za udostępnienie lokalu, kiedy usłyszeli o całej akcji. Ze dwa razy zdarzyło się, że zagraliśmy za tzw. kapelusz, co okazało się świetnym pomysłem, na którym sporo zarobiliśmy.
Jak z pozostałymi kosztami trasy: paliwo, noclegi i tak dalej, jak je wyliczaliście? Co z końcowym wynikiem finansowym, udało się wyjść przynajmniej na „znane i lubiane” zero?
Mieliśmy swojego busa, a dzięki niedużym odległościom między koncertami nie wydawaliśmy dużo na paliwo. Noclegi natomiast to jest ciekawa rzecz, bo w ogóle sobie ich nie załatwialiśmy. Założenie było takie, że śpimy w busie. W paru miejscach mieliśmy zapewnione spanie przez organizatora, do tego jakieś piwko czy obiad. Jednak w trasie najczęściej ludzie podchodzili do nas po koncertach i pytali jak się czujemy, czy mamy gdzie spać. W tym momencie zawsze znalazł się ktoś kto zapraszał do siebie do domu, w ten sposób mieliśmy darmowy nocleg oraz pełną opiekę w postaci trunków, a nierzadko nawet śniadania. (śmiech) Dzięki temu poznaliśmy masę wspaniałych ludzi, z którymi mamy kontakt do teraz. Ostatecznie w busie, na te sto koncertów, spaliśmy może kilkanaście razy. Jeśli chodzi o końcowy wynik, to był spory plusik. Mogę powiedzieć, że średnio przez te 100 dni mieliśmy na koncertach około 50 osób, co dało naprawdę spoko liczbę. Nie sposób tutaj nie wspomnieć o sponsorach, udało nam się w dosłownie dwa tygodnie zebrać od nich tyle kasy, ile założyliśmy na tę trasę. Skupiliśmy się na lokalnych, bydgoskich firmach.
Miasto też się jakoś do tego dołożyło?
Tak, dali nam naklejkę na busa i to wszystko. (śmiech) Dostaliśmy patronat prezydenta miasta Bydgoszcz, złożyliśmy po tym wniosek o dofinansowanie chociaż kosztów paliwa. Wyszło na to, że my go zareklamowaliśmy, a on nie dał nawet złotówki na paliwo. I to jest akurat trochę przykre. Wszyscy sponsorzy to prywatne firmy, między innymi browar. Zajebistym ruchem, który przekonał część sponsorów, było wzięcie ulotek, które zostawialiśmy w klubach. Dzięki temu firmy miały swoją reklamę w całej Polsce.
Jak wyglądało Wasze podejście do promocji całej trasy. Uderzaliście tylko do dużych, ogólnopolskich serwisów, czy również do lokalnych mediów? Jakie mieliście sposoby na wypromowanie trasy?
Wysłaliśmy plakaty do każdego klubu, ale nie wszędzie je wywiesili. Z perspektywy czasu wiem, że to był zły pomysł. Kosztowało nas to dużo wysiłku, a w większości miejsc nikt się nawet nie pofatygował, żeby je rozwiesić, czasem ściemniali, że nic nie dostali. Potem tylko znajdowaliśmy nierozpakowane paczki za barem. Lepszym sposobem byłoby poproszenie klubu, aby takie plakaty sam wydrukował i wypromował koncert. Lepiej wydać te parę złotych na promocję cyfrową i zrobić akcję w mediach. Na każdym koncercie był też support z danego miasta, dzięki czemu na miejscu ludzie wiedzieli, że coś się dzieje. Mieliśmy ziomka, który miał zająć się lokalnymi mediami, ale wziął za to kasę i zniknął… Udało się złapać też jakieś patronaty, między innymi Antyradia czy Interii. Zdarzyło się nawet tak, że na warszawski koncert przyjechał Polsat, a w Holandii TVP Polonia nakręciło o nas krótki dokument.
Utarło się przekonanie, że koncerty najlepiej organizować w piątek i sobotę, bo w inne dni nikt nie przyjdzie. Wasza trasa zakładała granie codziennie, jak to się przekładało na konkretne dni, widać było różnice?
Totalna loteria, czasami był bardzo słaby piątek, za to świetny poniedziałek. Polecam granie w dużych miastach właśnie w takie dni jak wtorek czy środa. Dlaczego? W weekend masz, przykładowo w takiej Warszawie, kilka komercyjnych koncertów, które są dla twojego wydarzenia dużą konkurencją, a w tygodniu jest o wiele mniej wydarzeń. Za to do małych miejscowości na weekend zjeżdżają ludzie, w rodzinne strony i szukają wydarzeń, na które mogą wybrać się ze znajomymi.
Przebywanie przez tyle czasu w jednym busie i wielotygodniowe koncertowanie, nawet z najlepszymi przyjaciółmi, może doprowadzić do pewnych konfliktów. Czy relacje wewnątrz zespołu uległy jakiejś zmianie?
Nic się nie zmieniło. Kiedy robisz tak duży projekt, to nawet nie masz na to czasu. Przyjmijmy taki typowy dzień: wsiadasz do fury, jedziesz te 100 kilometrów, czyli jakieś dwie godzinki, potem wbijasz do klubu i od razu zagaduje cię szef czy inny menedżer. Przed koncertem przychodzą ludzie, w trakcie gadasz z osobami od supportów, po koncercie znów do ludzi i wychodzi na to, że ciągle jesteś wśród nowych osób. Gdybyśmy działali na zasadzie, zagrać koncert i od razu do hotelu, to rzeczywiście mogłoby być ciężko, ale my wolimy się integrować. Dni były zbyt intensywne, żeby znaleźć jeszcze czas na kłótnie, wolne chwile woleliśmy spędzać na przykład na zwiedzaniu.
Jak z perspektywy czasu oceniasz całe to przedsięwzięcie, poleciłbyś innym zespołom takie akcje? No i najważniejsze, czy sam powtórzyłbyś tę trasę?
Gdybym nie musiał tego bukować, to bym powtórzył. (śmiech) Mógłbym to robić co roku, nawet jeśli chodzi o kwestie finansowe, to na takiej trasie się po prostu dobrze zarabia. Weźmy choćby koncert dla 40 osób, bilety po 10 zł, to już są cztery stówki, ale do tego merchu sprzedaliśmy za osiem stów. Są zespoły, które grają koncerty w weekendy, ich członkowie zazwyczaj chodzą w tygodniu normalnie do roboty i tak naprawdę pracują codziennie. W takiej trasie jesteś w koncertowym cugu, grasz przez trzy miesiące, a potem możesz poświęcić czas na przykład na nagrywanie płyty i granie jakichś pojedynczych gigów czy festiwali. Chciałbym, żeby właśnie tak zespół funkcjonował. Nie da się dobrze „rozegrać”, grając tylko w weekendy, to jest coś niemożliwego. Cały ten klimat i muzykę czujesz wtedy zupełnie inaczej.
Nie byłeś zmęczony po kilkudziesięciu kolejno po sobie zagranych koncertach?
Zupełnie nie, zrobiliśmy podczas tej trasy kilka nowych numerów i na bieżąco je próbowaliśmy i ćwiczyliśmy podczas koncertów. Staraliśmy sobie to urozmaicić, każdego wieczoru zmienialiśmy też kawałki w setliście.
Gdybyś mógł, to zmieniłbyś coś w tej trasie?
W sumie to nic, jedynie tych plakatów bym nie rozsyłał. Poza tym uważam, że nie dało się tego zrobić lepiej. Taka trasa to oczywiście bardzo trudna praca, żeby to wszystko zorganizować i dopiąć, ale jest też potrzebny łut szczęścia. Żaden koncert nie wypadł, a jak jedziesz na taką trasę to chcesz jednak zagrać te ustalone 100 na 100. Mieliśmy jakieś plany awaryjne, ale obyło się bez ich wykorzystywania. To wydarzenie otworzyło nam także wiele furtek, zagraliśmy dużo festiwali, do teraz jesteśmy zapraszani przez kluby, w których graliśmy, a przed tą trasą nikt nigdy do nas nie dzwonił. (śmiech) Jest to jakiś sukces, kiedy z nieznanego zupełnie zespołu, staliśmy się zespołem rozpoznawalnym. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, ale w tym świecie menedżerów okazuje się, że każdy o nas słyszał. Pocztą pantoflową szła informacja o tym, co zrobiliśmy. Pamiętam jak dwa lata później Paweł Małaszyński do mnie podchodzi i mówi: „no jak tam ta setka?”, a ja gościa z telewizji tylko znam. (śmiech) Takie odważne pomysły są najlepsze!