Uwielbiam milion rzeczy w moim mężu i milion rzeczy w nim mnie drażni. Nie znoszę, gdy wdaje się w bezsensowne dyskusje w mediach społecznościowych. Nie wiem, dlaczego to robi. Z nudów? Podczas przerwy na kawę? Ma ochotę z kimś się pokłócić, bo w domu za rzadko to robi? Dawno nie był na treningu aikido i tęskni za adrenaliną, którą zapewnia mu pierwsza lepsza konfrontacja? Ok. Odstawmy na bok moje złośliwości. Istnieje szansa, że faktycznie czuje misję pokazania komuś innego punktu widzenia.
Zewnętrzny krytyk
Obserwuję jego dyskusję na jakiejś muzycznej grupie. Temat-lep. Jeżeli się gdzieś pojawi, gwarantuje sto procent pewności, że Marek się zaangażuje. Ktoś skomentował nagranie prościutkiego, ale przejmującego autorskiego utworu, początkującej wrażliwej, siedemnastoletniej pianistki… Że to żadna wartość artystyczna, bo brak techniki, bo brak wykształcenia, bo w tym wieku, to za późno na cokolwiek. To woda na młyn mojego męża. Widzę, jak sączy zdanie po zdaniu, swoje przekonanie o tym, że naciskając z uczuciem klawisz jednym palcem stajesz się twórcą, a sprawność techniczna, owszem, daje większą wolność w wyrażaniu tego, co masz do powiedzenia, jednak nie jest tożsama z wartością artystyczną.
Zwykle złoszczę się i krzyczę z drugiego pokoju: Czy ty nie masz co robić?! Tym razem jest inaczej. To również moja historia. Jako dwunastoletnia dziewczynka usłyszałam, od tzw. autorytetu, że to za późno, żeby nauczyć się grać na pianinie. Pamiętam, jak krew odpłynęła mi z twarzy i stanęło serce. Zaliczałam kolejne egzaminy w ognisku muzycznym, ale już sama nie wiedziałam po co… Wiedziałam tylko, że umiejętność gry na instrumencie to jakaś wiedza tajemna, do której nigdy już nie będę miała dostępu. Nigdy nie będę umiała grać na pianinie. Wiem, że akurat tej lekcji należałoby się jak najszybciej oduczyć, niestety, dziwnym trafem do tej pory nie umiem tego zrobić. Wychodzę na scenę i jeżeli zdarza mi się grać na jakimkolwiek instrumencie, nadal czuję się jak przestępca.
Inni wiedzą lepiej?
A jeżeli jednak przychodzimy na świat kompletni, idealni? Z wewnętrzną mądrością, kompasem, który doskonale wie: dokąd, którędy, kiedy i dlaczego? Z umiejętnościami, które musimy sobie raczej przypomnieć, a nie nauczyć od podstaw? Wyobrażasz to sobie? Edukatorów wierzących w to, że ich zadaniem jest pomóc komuś przypomnieć sobie talenty i wiedzę, z którą przyszedł na świat? Póki co, w ciągu życia dowiadujesz się mnóstwa różnych rzeczy, które inni sądzą na twój temat, które inni wiedzą o świecie. Zdarza się, że przeglądasz się w oczach poranionych i cierpiących ludzi, przyjmując ich perspektywę za własną. Słuchasz niepełnych, stronniczych, a czasem nieprawdziwych historii, przyjmując je jak prawdę, a potem jako swój punkt widzenia.
A gdyby tak każdej z tych kształtujących świadomość historii nadać inną perspektywę? Może nawet napisać na nowo? Albo chociaż urealnić? Tak, żeby przestać zapominać, że disnejowska Pocahontas była dzieckiem. Tak, żeby uświadomić sobie, że wieloletnia tułaczka Odysa z punktu widzenia jego żony, który rewelacyjnie opisała Margaret Atwood w „Penelopiadzie”, raczej nie czyniła z niego bohatera. Jak brzmiałyby historie wojen opowiedziane w szacunku i zrozumieniu zarówno przegranych, jak i wygranych, ofiar i katów? Czy obchodzilibyśmy dni niepodległości, rocznice powstań i bitew? Czy w ogóle używalibyśmy słowa „patriotyzm”? Jak postrzegałyby się kobiety i jak widzieliby je mężczyźni, gdyby nie biblijna historia o pierwszej kobiecie, która skazuje całą ludzkość na potępienie, sięgając po jabłko? Jak inaczej kobiety traktowałyby mężczyzn? I co mężczyźni myśleliby wtedy o sobie?
Być Syreną
Od czasu do czasu, dla oprzytomnienia, sięgam po dokument Kieślowskiego z 1980 roku, „Gadające głowy”. Trwa trochę ponad czternaście minut, w trakcie których reżyser zadaje te same pytania czterdziestu czterem osobom w różnym wieku. Pyta: kim jesteś? czego chcesz? co jest dla ciebie najważniejsze? Rocznego maluszka w ogóle nie interesują te pytania. Spogląda niepewnie zamiast odpowiedzi, czując jedynie, że ktoś oczekuje jego reakcji. Dwulatek już wie o sobie tyle, że ma dwa lata, na imię Waldek, i nie chce niczego. Trzylatek najbardziej chciałby być samochodem Syreną. Czterolatka rozbrajająco mówi, że nie wie kim jest, ale najbardziej chciałaby malować koty. To raptem minuta filmu i jednocześnie moment, w którym coś się kończy.
Potem już wszystko przestaje się zgadzać. Słowa nie pasują do wieku, poglądy do twarzy. Gubi się sens wypowiadanych zdań. Kolejne ujęcie. Śliczna ośmiolatka już wie o sobie to, że jest brzydką brunetką, nie chce chodzić do szkoły, a potem dodaje, że chce mieć dziecko, co czyni to zestawienie wręcz groteskowym. Dziewięciolatka wie, co to Ameryka i najbardziej chciałby tam właśnie pojechać. Jedenastolatka nauczyła się o sobie tego, że jest inna niż jej koleżanki, ale nie wiem, czy mówi to ze smutkiem, czy z dumą. Wspomina też, że bardzo chciałaby, żeby papież przyjechał do Polski. Czternastolatek nauczył się tego, że jest samolubny, egoistyczny, nie ma szacunku do ludzi, ale nadal jest koleżeński. Sam zauważa, że to dziwne.
Malować koty, być człowiekiem i dłużej żyć
Oglądam ludzkie zagubienie, niepewność, pozy i zachodzę w głowę, co takiego wydarza się w naszych głowach pomiędzy prostym i szczerym: „wiem na pewno, że lubię malować koty”, a wydumanym: „chciałbym odnaleźć to, co się nazywa być człowiekiem”. Z każdą minutą, coraz bardziej czuć rozdźwięk między tym, czego bohaterowie Kieślowskiego nauczyli się o sobie od innych i tym, jacy naprawdę są. Chcą tego, czego nie mają, lub ktoś im powiedział, że nie mają, a mieć powinni. Są tym, kim uważają, że wypada być, albo dobrze byłoby być. Gadają. Gadają. Pada coraz więcej słów. Coraz więcej mądrych zdań. Przestaję słuchać. Faktycznie zaczynam widzieć już tylko gadające głowy. To, co mówią przestaje mieć dla mnie znaczenie. Uwagę przykuwa dopiero stuletnia staruszka, która mówi, że chciałaby po prostu dłużej żyć…
Think for yourself
Zanim zmienił wymiar, Chick Corea zdążył wydać swoje przemyślenia w formie kursu. We wstępie do „Work in Progress… on being a musician” właściwie przeprasza, że sili się na jakiekolwiek rady, które już w pierwszych słowach dewaluuje określeniem „cheap”. Tłumaczy, że długo opierał się wszelkim propozycjom uczenia czegokolwiek, ponieważ uważa, że każdy artysta, każdy człowiek – rzadko rozdziela te pojęcia – sam powinien odnaleźć własną drogę. Podkreśla, że nie zna żadnej uniwersalnej zasady jak poprawnie uprawiać sztukę. Wie tylko to, co wie każdy, profesjonalny i nieprofesjonalny, artysta: sukces każdego rodzaju sztuki, zależy wyłącznie od poczucia wolności w konstruowaniu własnych poglądów oraz osobistego poczucia smaku. „Think for yourself” – pisze i czyni z tego zasadę numer jeden. Dodaje też, że gdy tworzył to, co mu się podobało, wszystko się układało. A zaczynało dziać się źle w jego karierze i w życiu, gdy tylko starał się zadowolić krytyków.
Krytycy. Mędrcy. Wszechwiedzący. Najbardziej dokuczliwi są ci wewnętrzni. Gadające głowy w mojej głowie. Wciąż zbyt rzadko milkną. Kim jestem? Może wszystkim tym, czego o sobie jeszcze nie wiem. Wszystkim, czego jeszcze się o sobie nie nauczyłam. Wszystkim tym, czym staję się, gdy oduczam się kolejnej rzeczy, która mi nie służy. Może jestem po prostu tą ciszą, która pojawia się, gdy milkną wszystkie gadające głowy. A gdy już umilkną… co wtedy jest dla mnie najważniejsze? Nie wiem. Czy muszę wiedzieć?
So Much Love,
Jaga