Jak zostałaś menedżerką? – Justyna Milkiewicz w wywiadzie
Z wykształcenia skrzypaczka, absolwentka UMFC w Warszawie oraz studiów podyplomowych na SGH w Warszawie, kierunek Manager Kultury. Justyna Milkiewicz studiowała również w Royal Academy of Music w Londynie. W 2015 roku założyła własną agencję Formusic Management zajmującą się kompleksową opieką nad artystami (m. in. Marika, Kari, Kasia Lins). Od niedawna pracuje w agencji Revolume będąc m.in. agentką bookingową Margaret.
TBM: W ostatnim czasie systematycznie słyszę od muzyków i dziennikarzy, że menedżer to muzyk, któremu nie wyszło, ale chciał nadal być w branży. Jesteś przykładem, że nie musi tak być. Z wykształcenia jesteś skrzypaczką, ale pracujesz głównie jako menedżer. Jak zaczęła się Twoja historia?
Justyna: Przeszłam całą machinę systemu edukacji muzycznej, więc od wczesnego dzieciństwa byłam mocno sprofilowana na muzykę klasyczną. Poświęcałam jej dużo czasu. Całe moje życie było jej podporządkowane i bardzo to lubiłam. Potem skończyłam studia na Akademii Muzycznej. Równolegle studiowałam też w Londynie, gdzie zaczęły mi kiełkować w głowie nowe pomysły. Miałam tam m.in. zajęcia, wtedy jeszcze bardzo nietypowe dla polskiego podejścia (szczególnie w muzyce klasycznej) – „Biznes dla muzyków”. Te zajęcia bardzo otworzyły mnie na to, że zwłaszcza początkujący muzyk powinien być też swoim menedżerem. Pamiętam, jak jeden profesor – wiolonczelista, który sam był swoim menedżerem mówił: „nie ma sensu siedzieć, marudzić, że nie masz pracy i nikt cię nie zatrudnia. Sam zorganizuj sobie koncert!”.
Jak to doświadczenie na Ciebie wpłynęło?
Bardzo mi to dodało energii do aktywnego działania i rzeczywiście – w tym czasie zorganizowałam swój pierwszy koncert w Londynie, dla samej siebie i swojego ówczesnego kwartetu. Znalazłam sponsora, wynajęłam salę, opłaciłam wszystkich muzyków, zaprosiłam gości itd. To był mój debiut organizacyjny. Byłam z siebie wtedy bardzo dumna i zobaczyłam, że to przynosi mi bardzo dużo radości.
Co sprawiło, że przestałaś rozwijać karierę instrumentalistki i zajęłaś się organizowaniem koncertów?
Siedziałam wtedy w muzyce klasycznej, którą nadal kocham, ale wiedziałam, że kręci mnie jednak bardziej show biznesowy świat. I nie mówię tutaj o znanych ludziach – chciałam raczej pracować w klubach niż w filharmoniach, w jeansach a nie w sukniach. Będąc na etacie w orkiestrze symfonicznej, bo tak właśnie pracowałam przez kilka lat po studiach, szybko zauważyłam, że nie daje mi to pełnej satysfakcji. Dla wielu ludzi etat w orkiestrze to spełnienie marzeń i ja początkowo też tak to traktowałam, ale zaczęłam czuć, że nie pasuje mi bycie trybikiem w maszynie, gdzie w zasadzie nie mam nic do powiedzenia. Miałam ciągoty organizacyjne – często widząc jak różne rzeczy są zorganizowane, rozkminiałam co ja bym zrobiła inaczej. Ciągnęło mnie do tego, żeby się sprawdzić po tej drugiej stronie i postanowiłam zrobić pierwszy krok. Rzuciłam pracę i zrobiłam odważny krok “w nieznane”. Poszłam na podyplomowe studia na SGH na kierunku „Menedżer kultury”.
Co dały Ci studia z zarządzania kulturą?
Na pewno nie żałuję decyzji o podjęciu tych studiów, ale tak naprawdę to mój kolega wciągnął mnie w praktyczną stronę pracy menedżera. Pracował wtedy w firmie managementowej zajmującej się m.in. Mariką, a ona szukała akurat nowego menedżera. Oboje byliśmy niedoświadczeni i zaczęliśmy się nią zajmować wspólnie, więc od razu zostałam wrzucona na głęboką wodę. Bardzo szybko zrozumiałam, że na studiach dostaję w większości teorię, za to każdy wyjazdowy weekend, każda podpisana umowa, każdy rozwiązany konflikt w praktyce mnie do tego zawodu przybliżają, bo największym kapitałem jest praktyczne doświadczenie.
Pewnie idealną sytuacją byłoby wchodzenie w to powoli obserwując najpierw kogoś super doświadczonego z boku i przejmowanie coraz większej liczby obowiązków. Ja nie miałam tego komfortu stopniowego wejścia w temat, stało się to w zasadzie z dnia na dzień. Ale widocznie tak właśnie miało być.
Poza wspomnianym kolegą miałaś jeszcze jakiegoś mentora?
Mój tata pracował jako menedżer, więc przez całe dzieciństwo i nastoletnią młodość obserwowałam jego życie. Widziałam, jak wygląda ten zawód.
Kiedy zaczynałaś współpracę z Mariką nie miałaś zbyt dużego doświadczenia.
Żadnego. Oprócz tego jednego koncertu w Londynie ;)
Mówiłaś, że to był skok na głęboką wodę.
Gdybym wiedziała, jakie to trudne, to nie jestem pewna czy bym się wtedy na to zdecydowała. Nie żałuję, bo zaczęła się wtedy wielka przygoda, ale bardzo szybko sobie uświadomiłam, że nic nie wiem, nie mam żadnych kontaktów i że muszę do tego świata wejść kompletnie od nowa. Tak jak mówiłam, wydaje mi się, że najlepszym początkiem jest praca z kimś, kto jest menedżerem i cię poprowadzi na samym początku. Ja natomiast nagle stałam się menedżerem, nie mając ani doświadczenia, ani bazy kontaktów.
A nie myślałaś o tym, żeby wykorzystać bazę kontaktów twojego taty?
Nie. Postawiłam sobie za punkt honoru, że wejdę do tego świata samodzielnie i jestem z tego dumna. Bardzo doceniałam jego rady i korzystałam z nich, ale nigdy nie wykorzystywałam tego, że on by mógł mnie gdzieś wkręcić czy załatwić mi coś. Początkowo ta czarna robota wyglądała tak, że po prostu przegrzebywałam Internet i wydzwaniałam godzinami po całej Polsce. Nagle stwierdziłyśmy z Mariką, że strasznie byśmy chciały popodróżować za granicę, więc zaczęłam dzwonić po ambasadach. Zaprosili nas dwukrotnie do Turcji. Później uznałyśmy, że mamy ochotę polecieć do USA. Poszukałam, gdzie w Stanach można zagrać jakieś koncerty dla Polonii. Udało mi się zabookować koncert na festiwalu. To były piękne czasy i wtedy poczułam, że “sky is the limit”: po prostu trzeba zakasać rękawy, dzwonić, pisać i rzeczy się dzieją. Dostałam skrzydeł.
Jak Marika i jej zespół zareagowali na to, że zacznie się nimi zajmować ktoś, kto w tej roli wcześniej nie występował?
Z jednej strony było to dla niej spore ryzyko. Jak myślę o tym dzisiaj, to podziwiam jej decyzję. Marika była artystką na wysokim poziomie, z rozkręconą karierą, a nie debiutantką, która nie ma nic do stracenia. Była jednocześnie w takim momencie życia, że bardzo chciała zmiany i była gotowa zaryzykować. Świadomie podjęła decyzję, że woli kogoś, komu bardzo się chce niż kogoś, kto jest doświadczony, ale może nie jest tak chętny do pracy. Z jej zespołem było troszeczkę trudniej, bo na pierwszym spotkaniu okazali nam, delikatnie mówiąc, brak entuzjazmu i potrzebowali trochę czasu, żeby się przekonać. Pamiętam, że ten początek był dla mnie bardzo trudny, bo ja przyszłam z otwartym sercem, planami, z całą moją chęcią walki, a oni na pierwszym spotkaniu zapytali: „Gdzie są nasze terminy? Gdzie będziemy grali? Przecież to wszystko już powinno być zabookowane!”. A my pracowaliśmy dopiero trzy dni… Pamiętam, jak bardzo mnie dotknęło, że ktoś ma jakieś zarzuty do mnie, kiedy ja tak naprawdę nawet jeszcze nie zaczęłam. Potem się bardzo polubiliśmy, więc teraz z uśmiechem mogę wspominać tę sytuację.
Jak dzisiaj na to patrzę, to początki były zabawne. Wtedy byłam bardziej zahukana i dużo delikatniejsza. Nie ma co ukrywać – ta praca mnie bardzo „utwardziła” i uodporniła na różne rzeczy. Nauczyłam się kłócić, czego wcześniej nie lubiłam i bardzo się bałam. Gdy patrzę na to, kim wtedy byłam i jak skoczyłam na głęboką wodę, to uśmiecham się do siebie. Nie do końca wiedziałam, z jakimi sytuacjami przyjdzie mi się zmierzyć, jak może być trudno, ale też jak wiele przynosi to satysfakcji.
Jakie jeszcze cechy powinien mieć menedżer, bo miłość do muzyki i chęci to chyba jednak nie wszystko?
Nie ma jednej recepty i zestawu cech, które każdy menedżer musi mieć, ale na pewno ważne są umiejętności organizacyjno-logistyczne. Menedżer musi być „ogarniętą” osobą. Menedżer powinien być stanowczy i zdecydowany. Popularny stereotyp mówi, że menedżer musi być arogancki i nieprzyjemny, żeby wywalczyć dla swojego artysty jak najwięcej. Bywają sytuacje, kiedy takie cechy faktycznie przynoszą korzyści. Ja generalnie uważam, że da się pracować z klasą i w dobrej atmosferze, ale umiejętność tupnięcia nogą i przeprowadzenia kontrolowanej awantury też pomaga ;) Bardzo ważną cechą jest też dyplomacja i umiejętność wyczucia ludzi i mówienia ich językiem.
Myślę, że każdy artysta potrzebuje trochę innego menedżera. Dla jednego lepszy będzie typ miłego opiekuna. Ktoś inny potrzebuje menedżera, który będzie go strofował i cisnął. Wszystko jest uzależnione od cech i potrzeb artysty i etapu kariery.
Mówiłaś, że menedżer i artysta powinni się uzupełniać, jeżeli tego potrzeba, albo być do siebie w jakiś sposób podobnymi. A czy oni się w ogóle muszą lubić?
Niby nie muszą, chociaż ja osobiście nie wyobrażam sobie tak angażującej pracy z kimś kogo bym nie lubiła. Jak we wszystkich relacjach zawodowych dobrze jest, kiedy relacje zawodowe mają zdrowe granice. Ale jest to tego typu zawód i tego typu relacje, że czasem trudno jest te granice postawić a jeszcze trudniej utrzymać. W pracy artysta-menedżer spędza się ze sobą czas inaczej niż np. w biurze. Często wiąże się to z podróżami, z byciem ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę, z przeżywaniem skrajnych emocji, radzeniem sobie z sytuacjami krańcowymi, czyli dużym stresem albo euforią po koncercie. To przeżycia, które bardzo ludzi wiążą emocjonalnie i niełatwo jest pozostać na gruncie czysto zawodowym.
Na bazie takich relacji często rodzą się prawdziwe przyjaźnie, niemniej dobrze jest dbać o rozgraniczenie życia prywatnego i zawodowego, bo i tak te sfery nieuchronnie się przenikają.
Kiedy jesteś blisko z jakimś artystą, bo okazuje się, że nadajecie na podobnych falach, spędzacie ze sobą dużo czasu i w związku z tym wasze życia się przenikają, czy wtedy menedżer nie traci pewnej obiektywności?
To zależy od konstrukcji psychicznej. Ja mam taką cechę, że jak w coś już wchodzę, to bardzo mi zależy, a im bardziej poznaję artystę, którym się opiekuję, tym bardziej personalnie traktuję krytykę piosenki czy odmowę koncertu. Ale są menedżerowie, którzy umieją to rozgraniczyć i muszę przyznać, że z wiekiem i doświadczeniem łatwiej mi być obiektywną.
A jak nie chcą w radio grać piosenki twojego artysty, to tobie jest przykro?
Tak.
Jest ci przykro jako menedżerowi, któremu czegoś się nie udało się sprzedać, czy jest ci przykro jako osobie tworzącej dany projekt?
I tak, i tak. Bywa, że po prostu czuję: „widocznie za mało nakłaniałam, za mało kogoś nękałam, męczyłam”. Ale czasem – szczególnie, gdy jestem przekonana, że dana piosenka jest genialna, ja robię wszystko co mogę, a nie chcą jej grać, mam taką wściekłość, że to oni nie mają racji. Nie chodzi o to, że mi się nie udało, tylko „jak oni tak mogą?” Bywa, że wściekam się jak dziecko.
Dla tej pracy trzeba poświęcić sporo życia prywatnego. Jak to rozgraniczyć?
Dostępność jest ważna. To nie jest praca, gdzie wyłączysz telefon o piątej i cię nie ma albo wyjedziesz na weekend i nic cię nie obchodzi. Jak rodziłam moje trzecie dziecko, to na maile odpisywałam jeszcze z porodówki. Z biegiem lat nauczyłam się to jakoś rozgraniczać, chociaż ze znajomymi menedżerami śmiejemy się, że i tak zawsze te maile na wakacjach sprawdzasz, bo tam może czeka akurat job życia. Kiedy przegapisz jakąś super propozycję, możesz dużo stracić.
A ty czujesz odpowiedzialność jakby to były twoje własne projekty?
Miałam w życiu różne sytuacje. Różne są koleje losów jak się pracuje z ludźmi. Ja zawsze mocno się wkręcałam. Wolę się nie podejmować czegoś niż wziąć zrobić to na pół gwizdka. Ale po drodze nauczyłam się nie wkręcać za bardzo. Chodzi o to, żeby nie cierpiały na tym moje dzieci i cała rodzina. Wiadomo, że trzeba się starać i włożyć w tę pracę wiele, żeby się udało, a z drugiej strony dobrze mieć z tyłu głowy myśl, że nie warto poświęcić swoich dzieci, rodziny żeby budować karierę artysty, który przecież za parę lat może odejść, zmienić menedżera i ma do tego prawo. Trzeba się nauczyć zdrowego podejścia do tej pracy. Tak żeby potem nie żałować i nie mieć do nikogo pretensji.
Nadal grasz w kwartecie. Jak ci się udaje połączyć te dwie sfery menedżera i artysty?
Odkąd zostałam menedżerem bycie na scenie zaczęło mi sprawiać czystą frajdę. Granie nabrało dla mnie zupełnie innego wymiaru. To jest trochę śmieszne, ale w momencie, kiedy jestem na scenie i nikt nie chce ode mnie nic więcej niż grania, to jest dla mnie ulga, totalny luz. Stało się to łatwe. Myślę, że u mnie te dwie rzeczy doskonale się uzupełniają. Będąc tylko skrzypaczką nie znałabym dylematów i problemów drugiej strony, które mnie ubogaciły i sprawiły, że dużo bardziej doceniam pracę innych menedżerów, którzy organizują jakiś koncert dla mnie. Wiem, że to nie jest takie hop-siup i że często sztab ludzi pracuje nad tym, żebyśmy my mogli sobie zagrać. Ale jak nic poza graniem nie należy do moich zadań, odczuwam też dużą radość.
Bycie menedżerem ubogaciło cię jako muzyka, a czy bycie muzykiem ubogaciło cię jako menedżera?
Na pewno tak. Myślę, że dużo lepiej mogę przez to zrozumieć swoich artystów, bo znam wachlarz emocji, które im towarzyszą. Dobrze mnie to przygotowało, żeby artystom móc służyć, znając ich potrzeby.
Rozmawiała Martyna Kobus (społeczność TBM)