Niezależność to hasło-klucz, które można analizować z setki różnych perspektyw: od psychologicznej, poprzez społeczną, metafizyczną, artystyczną, finansową, na kulturowej skończywszy. Pomijając truizmy typu „żaden człowiek nie jest samotną wyspą”, spróbujmy przejść do tematu, który dotyczy właściwie wszystkich wchodzących w działalność muzyczną w roku 2021.
Czy jesteś DIY?
Rozmawiając o niezależności w muzyce, możemy być pewni, że hasło DIY (ang. do it yourself – zrób to sam) padnie już w pierwszych zdaniach. Historycznie to właśnie ono jest synonimem niezależności. Ruch DIY powstał w podziemiu, w opozycji do wielkich, komercyjnych machin jako wyraz kontestacji, buntu, wk***ienia… Chodziło o szczerość, prostotę i bezpośredniość – „jechanie na jednym wózku” ze swoimi odbiorcami (w przeciwieństwie do gwiazd na piedestale mainstreamu, spoglądających na swoich słuchaczy z pozycji odizolowanych bogów). Taka, a nie inna, geneza związała hasło DIY z konkretnymi gatunkami: choćby punkiem czy hardcorem.
Legendarni niezależni sceny amerykańskiej lat osiemdziesiątych czyli Black Flag.
Wbrew utyskiwaniom certyfikowanych di-aj-łajowców sprzed kilku dekad, z czasem znaczenie ruchu DIY nieco się rozmyło – nie trzeba być już członkiem podziemnej społeczności, żeby robić i wydawać muzykę samemu. Rolę gatekeepingu przejął dziś tzw. niezal, określający nie tyle modus operandi zespołu, co jego przynależność do pewnego środowiska. W niezalu, czy poza nim, dziś znaczna większość twórców funkcjonuje w modelu samodzielnym. Możesz tak robić lo-fi elektronikę, awangardowy noise albo najbrudniejszy punk na świecie, ale też rap, rock czy wręcz pop, i nadal być pełnoprawnym DIY. Nikt ci nie zabroni.
Skazany na niezależność
Co więcej, duże prawdopodobieństwo jest takie, że… to twoja jedyna alternatywa. W związku z obniżeniem tzw. progu wejścia w muzykę, mamy gigantyczną nadpodaż artystów. Jednocześnie, chociaż wzrosła liczba wydawnictw (zresztą tak samo niezależnych, jak ty), to tych, które sobie jakoś radzą jest nadal zbyt mało (a korporacyjnych majorsów wciąż tyle samo).
Historie znane z biografii tuzów rokendrola. – jak to na koncercie wyłapał ich dyrektor R&D z majorsa i od razu wyłożył na ławę milion – są już raczej egzotycznym wspomnieniem, niż codziennością branży. Zresztą nie jestem pewien czy kiedykolwiek były codziennością, wbrew temu jak próbuje się to przedstawiać w dziełach popkultury. Menedżer z milionem nie przyjdzie – nie trać życia na czekanie.
Z jakiegoś powodu w innych gatunkach muzycznych łatwiej o menedżerów z milionami, ale jakby kosztem niezależności.
Czy to oznacza, że masz dać sobie spokój z muzyką lub że nigdy nie będziesz w stanie z tego wyżyć?
Niekoniecznie.
Niezależność vs. Nie zależy mi
Być niezależnym to brzmi dumnie. Każdy chciałby robić to, na co ma ochotę, nie oglądając się na fanów, finanse, dyrektora programowego czy trendy. Jednak niezależność to nie tylko samostanowienie, ale również i odpowiedzialność za efekty naszych decyzji.
Naturalne jest to, że jako artyści potrzebujemy docenienia, a dopraszanie się po raz kolejny o odpowiedź od dziennikarza lub organizatora niewiele mają z tym wspólnego. Niestety zbyt często „niezal” zbliża się do „nie zależy mi”, a to już niebezpieczna poza (która z czasem stała się wręcz wymogiem środowiskowym).
Zdechłemu Osie jakby nie zależy, ale do not be mistaken, kontrakt z majorsem jest, a wszystko zapięte na ostatni guzik.
Nie miej wątpliwości – za każdym sukcesem stoi „wiem czego chcę i konsekwentnie pracuję, by to osiągnąć”. Branża bardzo szybko weryfikuje tych, którzy przyszli tylko pozwiedzać, a stwierdzenie „zależy mi i biorę za siebie odpowiedzialność” nie jest niczym zdrożnym. To raczej oznaka świadomości i dojrzałości.
Gdy już to wiesz, łatwiej zmotywować się do zaopiekowania się setkami tematów w codzienności artysty .
Niezależność, nie samotność
Masz w głowie muzykę, słyszysz każdy dźwięk, detal, widzisz zdjęcie okładki, projektujesz, nagrywasz, promujesz, organizujesz, rozliczasz, księgujesz, wydajesz… Ale czy naprawdę trzeba to wszystko robić samemu?
Jako artyści jesteśmy kreatywni – na wszystkie problemy mamy od razu dziesięć rozwiązań. Jednak równie często nie umiemy wyłączyć ego, które podpowiada, że tylko nasze rozwiązania są dobre. A skoro rezultat ma nie być perfekcją, to szkoda przecież czasu na użeranie się z innymi ludźmi.
Cóż, z każdym dzielonym obowiązkiem zawsze łączy się utrata kontroli. Nie mylmy jej jednak z utratą niezależności – to nadal ty jesteś tu szefem. Jako odpowiedzialny lider musisz stanąć z rzeczywistością twarzą w twarz: nie wszystko da się zrobić idealnie. A z całą pewnością nie wszystko da się zrobić samemu – obowiązki związane z prowadzeniem artysty to nieraz zadanie dla całego sztabu ludzi .
Nieumiejętność zdrowego delegowania obowiązków to szklany sufit, w który prędzej niż później zastukamy.
Pamiętaj też, że nie jesteś w tym sam/a. Tak - nikt nie będzie tak zaangażowany, jak ty, a ostateczna odpowiedzialność jest twoja. Jednak z jakiegoś powodu rozwój przebiega najszybciej i najlepiej, gdy wokół siebie mamy osoby, które myślą podobnie i wierzą we wspólny cel .
W futbol samemu się nie da, a w kierowaniu drużyną przydaje się bycie Alem Pacino.
DIY forever?
Jak mawiał poeta „nic nie jest wieczne”. Nikt nie każe ci całe życie robić wszystkiego w trybie DIY: budować własnego studia, wydawnictwa, agencji PR, agencji bookingowej, firmy nagłośnieniowej i transportowej. W miarę rozwoju nadal możesz, ale nie musisz, iść tą drogą (a może to właśnie ambicje rozwijania tej machiny określają w dzisiejszych czasach prawdziwych di-aj-łajowców?).
Przychodzi taki czas, że warto pomyśleć o poszukiwaniach menedżera, agencji, a może nawet wydawnictwa. Jednak „broń”, którą już masz jest nie do przecenienia: doświadczenie, wiedza oraz swoisty kapitał, stworzony przez ciebie, stają się bazą do udanych negocjacji i dalszej współpracy.
Bo najlepsza pozycja negocjacyjna to ta, kiedy możesz, ale nie musisz, skorzystać z czyjejś pomocy i kiedy partner traktuje cię, no cóż, jak partnera.